Będąc wieloletnią, gorącą entuzjastką serii kryminalnej pióra Yrsy o prawniczce Thorze, rzuciłam wszystko, by czym prędzej oddać się błogiej lekturze. Niestety błogo nie było, raczej strasznie, choć też nie do końca, no i lekki zawód, bo to jednak nie o Thorze rzecz była. Pomijając te niedociągnięcia, absurdalne, wiadomo, bo z literaturą samą w sobie nic wspólnego nie mające, powieść okazała się wyśmienitą, mroczną dawką islandzkiego kryminału.
Powieść biegnie dwutorowo. Opuszczona osada na północy Islandii, chłód przenikający do szpiku kości, stary dom skrywający mroczne tajemnice, i trójka przyjaciół, która podejmuje się remontu domu. Domu, który stanie się dla nich śmiertelną pułapką. W tym samym czasie po drugiej stronie fiordu dochodzi do zdemolowania przedszkola. Sprawę usiłuje rozwikłać miejscowy psychiatra, który sam walczy z mrokami własnej przeszłości, z zaginięciem w niewyjaśnionych okolicznościach małego synka i rozstaniem żony. Sprawy na pozór nie mające ze sobą nic wspólnego, biegną niezależnie, splatając się na ostatnich stronach powieści, dając niewiarygodny (naprawdę!), zaskakujący finał.
Znajdziemy tu wszystko co powieść z dreszczykiem zawierać powinna, atmosfera grozy, duch pałający zemstą zza grobu, skrzypiąca podłoga, a na dokładkę wątek kryminalny i mocno rozbudowane tło obyczajowo-psychologiczne.
Moja ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz